II wojna Światowa zmieniła losy wielu ludzi. Dotknęła również i moją rodzinę. Urodziłam się tuż przed wybuchem wojny w r.1938 w małej miejscowości Dąbrowa koło Jarocina w woj. poznańskim. W czasie okupacji tato mój został przymuszony do pracy na rzecz III Rzeszy w Środzie Wlkp., natomiast ja z mamą mieszkałyśmy nadal w Dąbrowie i z utęsknieniem czekałyśmy na odwiedziny taty, które odbywały się bardzo rzadko. Rok 1945 i kapitulacja armii niemieckiej sprawiły, że tato nareszcie wrócił do domu, ale na krótko, bowiem postanowił podjąć pracę na kolei w Jarocinie. Nasza radość, że nareszcie jesteśmy razem trwała krótko, bowiem tato otrzymał służbowe przeniesienie do Kostrzyna, miasta leżącego tuż przy granicy niemieckiej na tzw. ziemiach odzyskanych. Znowu zostałyśmy w domu same: ja i mama. We wrześniu 1945r. rozpoczęłam naukę w szkole podstawowej w Roszkowie. Obowiązki uczennicy bardzo mnie absorbowały, mimo to nadal z mamą tęskniłyśmy za tatą, który od czasu do czasu przyjeżdżał do nas w niedzielę i wtedy opowiadał jak bardzo to poniemieckie miasto ucierpiało w czasie działań wojennych, zostały tylko gruzy z tego pięknego miasta, a ocalały tylko nieliczne domy. Bardzo ważnym zadaniem osiedlonych tam Polaków, głównie wojska i kolejarzy, było przywrócić temu miastu życie i łaczność komunikacyjną z krajem, stąd było to głównie miasto wojskowych i kolejarzy, grupy celników i pocztowców.
Tato zapewniał nas, że z chwilą gdy otrzyma mieszkanie zabierze nas do Kostrzyna, aby tam na nowo zorganizować nam życie rodzinne. Zanim to nastąpiło przyjechałyśmy z mamą w czasie wakacji w r. 1947 (byłam już uczennicą III klasy), aby zobaczyć jak wygląda miejscowość w której mamy zamieszkać. Tato wtedy jeszcze mieszkał w jednym pokoju większego mieszkania w bloku kolejarzy przy ul. Świerczewskiego. W wolnych chwilach po pracy tato pokazał nam Kostrzyn. Widok był dla nas przerażający, szczególnie dla mamy, która nawet wahała się czy warto tu się osiedlać, ale tato był pełen optymizmu i mówił, że miasto odzyska swój utracony wizerunek, a gruzy powoli przestaną straszyć. Zaprowadził nas również na mszę niedzielną do małej kapliczki, którą wspólnie z innymi pierwszymi mieszkańcami Kostrzyna odremontowali i przygotowali do sprawowania eucharystii, niestety ksiądz dojeżdżał z pobliskiej miejscowości, ale spodziewano się wkrótce kapłana na pobyt stały. Mamę szczególnie martwiło to, że ja jeszcze nie byłam przygotowana do I komunii św., a w tych kostrzyńskich warunkach mama nie wyobrażała sobie jak może to być zrealizowane.
W czasie tego krótkiego pobytu tato zapoznał nas z innymi rodzinami kolejarzy, które już tu mieszkały i się zadomowiły. Pamiętam państwa Szukałów, którzy mieszkali w ocalałym domu w pobliżu zburzonego dworca i państwa Somerskich, którzy mieszkali w domu jednorodzinnym w pobliżu naszego bloku przy Świerczewskiego.
Rodzina nie może żyć rozłączona i w wakacje 1948 r. w wagonie towarowym przyjechałam z rodzicami na stałe do Kostrzyna. Co mi utkwiło najbardziej w pamięci z tamtych pierwszy dni pobytu w Kostrzynie? Teraz mieszkaliśmy już w trzypokojowym mieszkaniu na II piętrze wspomnianego bloku kolejowego, z tym, że jeden pokój zajmował sublokator, samotny kolejarz, bardzo miły pan Aleksy Dudziak.
Tato po pracy starał się nam pokazać Kostrzyn, bowiem sama nie mogłam się oddalać od domu, rodzice mi zabronili ze względu na gruzy i niewypały. Jednak tak jak wszystkie dzieci nie bardzo słuchałam zakazów i wymykałam się z domu, aby penetrować pobliskie zabudowania. Było to dla mnie przerażające, że takie ładne domki zostały zniszczone i stoją bezpańskie. Ogrody wokół tych domów pełne drzew owocowych i owocowych krzewów, a nikt tych owoców nie zbiera, ogrody zaniedbane, chwasty tak wysokie, że pomniejszych krzewów wśród nich nie widać. Udało mi się również spotkać kwitnące kwiaty i chętnie z nich robiłam bukiety, które przynosiłam do domu i wtedy była bura od mamy.
Te bezpańskie ogrody to było dla nas dobrodziejstwo, bowiem w tym pierwszym okresie naszego pobytu w Kostrzynie mieliśmy tanie źródło witamin, zanim moi rodzice nie przygotowali sobie naszego własnymi siłami zagospodarowanego ogródka naprzeciwko bloku, w którym mieszkaliśmy. Tato bardzo się starał, aby nam nic nie brakowało do życia, a mama, która nie pracowała zawodowo zajmowała się domem i przetwarzaniem różnych warzyw i owoców, aby poczynić zapasy na zimę, bowiem sklep był tylko jeden i to zaopatrzony tylko w podstawowe produkty spożywcze.
Ja pochłonięta nauką w szkole niewiele się przejmowałam tym, że Kostrzyn był tak zniszczony, że tak trudno i skromnie się w nim żyło. Dla mnie najważniejsze było to, że miałam kochanych rodziców i bezpieczny dom, że nareszcie byliśmy razem, a tata już nie był gościem w domu. Miałam już również koleżanki i kolegów i nie czułam się obco w tym nowym dla mnie środowisku. Spełniło się również pragnienie mamy i 19 lipca 1949r. przystąpiłam wraz z grupą innych kostrzyńskich dzieci do I komunii św. Był to dla mnie radosny dzień, bo mamie mimo ogromnych trudności, udało się kupić biały materiał na komunijną sukienkę i białe buciki, a zdjęcie komunijne mama załatwiła mi aż w Gorzowie Wlkp. , tam mnie zawiozła do fotografa w 2 tygodnie po uroczystości. Mam to zdjęcie w swoich zbiorach. Bardzo przeżyłam ten dzień konfirmacji, bowiem zaprosiliśmy na moją uroczystość rodzinę, która mieszkała daleko od nas w Poznańskim, ale nikt nie przyjechał, bowiem nie mieli odwagi tego uczynić, wtedy w Kostrzynie obowiązywały przepustki. Prezentów też żadnych nie otrzymałam, chrzestny przysłał mi tylko życzenia komunijne.
Z każdym rokiem żyło mi się w Kostrzynie lepiej, zmieniało się oblicze Kostrzyna, znikały gruzy. Przybywało domów i nowych mieszkańców. W r. 1952 ukończyłam szkołę podstawową siedmioklasową, zdałam egzamin do liceum pedagogicznego w Ośnie Lub. Ukończyłam je w r.1956 i podjęłam pracę w charakterze nauczycielki w nowo odremontowanej szkole podstawowej przy ul. Kościuszki. Obecnie jestem na emeryturze.
Anna Czyż z domu Borkiewicz