Była ciepła noc sierpnia 1947 roku, kiedy moje stopy dotknęły po raz pierwszy ziemi tego miasta. Miasta? - to zbyt wiele powiedziane. Ówczesny Kostrzyn był właściwie tylko zbiorowiskiem gruzów. Punktem na mapie. Z pociągu, który przywiózł nas na stację Kostrzyn tamtej nocy, nie wysiadł tu nikt poza naszą 5-osobową rodziną. Po niewielu minutach pociąg wyruszył w dalszą drogę do Berlina.
Mój ojciec poprowadził nas, to znaczy moja Mamę, dwoje młodszego rodzeństwa i mnie, schodami wiodącymi do długiego tunelu, następnie znowu kilka stopni niżej - na dolny peron. Szliśmy wzdłuż wypalonego budynku dworcowego z czerwonego klinkieru. Kilka razy zauważyłam napis "Kostrzyn". W pewnym miejscu wyzierała spod napisu źle zamalowana nazwa "Küstrin".
Stacja kolejowa była oświetlona, lecz kiedy skręciliśmy w lewo, w ulicę Dworcową, miało się natychmiast okazać, że światła stacji były jedynymi punktami świetlnymi w mieście. Gdy przebrzmiały ostatnie odgłosy odjeżdżającego pociągu, ogarnęły nas straszliwa cisza i ciemność.
Przy przejeździe kolejowym skręciliśmy w lewo, w ulicę Celną (obecnie Niepodległości). Szliśmy bez słowa, w milczeniu, środkiem jezdni, gdyż tylko środek był oczyszczony z gruzu. Chodniki były nim całkowicie pokryte. Po obu stronach ulicy stały wysokie ruiny kamienic. Raz po raz przenikało przez puste otwory okienne blade światło księżyca, co potęgowało posępny nastrój. Ponieważ wokół panowała absolutna cisza, nasze kroki na bruku wydawały się bardzo głośne. Ich echo odbijało się od ruin. Odległość od stacji do naszego mieszkania wynosiła około 700 metrów, lecz wtedy droga ta sprawiła na mnie wrażenie bardzo, bardzo długiej.
----------------------------------------------------------------------------------------
Mój ojciec Jan Żelma był z zawodu urzędnikiem celnym. Kiedy po wojnie zgłosił w Dyrekcji Ceł w Poznaniu gotowość podjęcia pracy, skierowany został do Kostrzyna, był tu, przy nowej granicy organizować wraz z innymi kolegami Urząd Celny. Do sierpnia 1945 roku administracja miasta sprawowana była przez Radziecką Komendanturę Wojenną, która miała swą siedzibę w Hotelu Miejskim. Ale i w następnych miesiącach przebywało tu wielu radzieckich żołnierzy. Nowy Rok 1946 przywitali oni hałaśliwą strzelaniną. Ojciec przybył do Kostrzyna 1 listopada 1945 roku. Miasto leżało w gruzach. Na jednym z peronów stał barak, którego mała część musiała początkowo służyć celnikom jako miejsce pracy i zamieszkania. Wkrótce wyremontowali oni własnoręcznie jeden z mniej zniszczonych domów przy ul. Celnej. W każdym pokoju mieszkali co najmniej we dwóch, lecz w porównaniu z barakiem, był to już duży postęp.
Wszędzie - na ulicach, placach i wśród ruin walały się pozostałości amunicji, czyhały miny. W różnych miejscach napotykało się rozbite czołgi, działa i inny sprzęt wojenny. W tej sytuacji nie mogło być mowy o sprowadzeniu tutaj rodzin. Dopiero po dwóch latach, gdy warunki nieco się poprawiły, Dyrekcja Ceł wyremontowała kilka domów, by celnicy mogli tu sprowadzić swoje rodziny. I tak przyjechaliśmy tu - ale tylko "na jakiś czas". Mówiło się, że Tata musi poszukać sobie innego miejsca pracy, gdyż nie sposób pozostać tu na stałe.
----------------------------------------------------------------------------------------
Rankiem wybiegłam z domu. Był piękny, słoneczny dzień. Może w blasku słońca miasto będzie wyglądało trochę lepiej? - myślałam pełna nadziei, Jakież rozczarowanie! Dopiero teraz ujrzałam otoczenie z całą wyrazistością: jak okiem sięgnać, ani jednego ocalałego budynku. Tylko ruiny, rumowiska, wypalone domy, gruzy i popiół. Okropny widok ! Naprzeciw wznosiła się wyniosła ruina Kościoła Pokoju. Uszkodzona wieża pozbawiona hełmu, przewyższała swą wysokością wszystkie ruiny w mieście. W bliskim sąsiedztwie znajdowała się ruina z napisem "Hermann Gottschalk". W pobliżu, przy skrzyżowaniu ulic (dopiero 12 lat temu dowiedziałam się, że zwano je "Gwiazdą") stały wciąż jeszcze zapory przeciwczołgowe. Piaszczysty teren pomiędzy naszym domem i stawikiem był zaminowany. Oczyścili go później nasi saperzy.
Nam, dzieciom, wolno było chodzić początkowo tylko oczyszczonymi szlakami. Rodzice nie pozwalali na penetrację ruin. W ten sposób chronili nas przed niebezpieczeństwem a także przed ewentualnymi makabrycznymi widokami. Wszystko było tu okropne. Otoczenie i warunki życia. Nie mieliśmy prądu elektrycznego. Wodociągi nie działały. W mieście był tylko jeden sklep. Nie było lekarza, apteki, kina. Kościół parafialny - to mała kaplica przy ul. Jedności (obecnie Kardynała Stefana Wyszyńskiego), wyremontowana w 1946 roku przez kolejarzy i żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza. Naszym duszpasterzem był ksiądz ze Słońska, który przyjeżdżał na 1-2 godziny, co drugą niedzielę rowerem, motocyklem, a wcześniej także... parowozem wysyłanym specjalnie przez kolejarzy. Moja mała siostrzyczka mogła uczęszczać do 5 klasowej szkoły, którą urządzono w jednym z budynków koszarowych. Brat i ja - musieliśmy codziennie dojeżdżać do szkoły pociągiem. Najpierw do Witnicy, później do Gorzowa. Stacja kolejowa, która funkcjonowała w powojennych latach w tym zburzonym mieście, była jedyną liczącą się instytucja. Dlatego w drugie połowie lat czterdziestych Kostrzyn nazywano "Miastem Kolejarzy". Istotnie - kolej była wtedy jedynym łącznikiem umożliwiającym łaczność kostrzynian z normalnym światem.
Alicja Kłaptocz